No to jutro zajęcia na Stacji Grawitacji. Przybywajcie i poustalamy terminy obozów wspinaczkowych.
kwiecień
W najbliższą sobotę przybywam sprawdzić jak z Waszą formą. U mnie obudziła się chęć planowania wakacyjnych wyjazdów, a przecież bez Was będą one smutne. Mam nadzieję, że na treningu będzie liczna grupa. Dla zachęty kilka zdjęć na FB, na których widać ściany dla początkujących i tych zaawansowanych. Można nawet dostrzec swoją postać gdzieś wysoko na grani. No i oczywiście wykąpać się w krystalicznie czystym, aczkolwiek zimnym strumieniu.
październik
Harpagan-58 Bożepole Wielkie
Tym razem pojechałem na zawody nieprzygotowany a zarazem przygotowany. O co chodzi? Nie byłem w stanie wystartować na 150 km, bo nie ćwiczyłem przez ostatni miesiąc za wiele. Wiedziałem, że tytułu Harpagana jest poza moim zasięgiem. Dlatego przygotowałem się do startu na krótkim dystansie – 50 kilometrów nocą. Przygotowałem się tylko sprzętowo i mentalnie. Wiedziałem, że pokonam taki dystans bez problemu nawet idąc.
Dojechałem na miejsce z zapasem niecałych dwóch godzin do startu. Lekki stresik nie zaowocował rozstrojem żołądka a tylko przyspieszył moje ruchy podczas przygotowań. Zapakowałem 3 litry wody i 3 batony. Batonów wszystkich nie zjadłem a wody zabrakło mi już dość szybko. Od wejścia do strefy startu wszystko potoczyło się jakoś za szybko. Odebrałem mapę i chciałem na niej zaznaczyć jak pobiegnę. Zapalam czołówkę… wciskam… i wciskam a ona nie świeci. Baterie, które dosłownie przed chwilą odpakowałem (nówki) w ogóle nie działały. Szybko zamieniłem na stare i rozpocząłem rysowanie trasy i… równie szybko skończyłem, bo zaczęło się odliczanie. Bardzo nie lubię nie mieć zaznaczonej trasy i planować w biegu, ale tym razem nie zdążyłem. Zawody rozpoczęte.
Pierwsze kilometry trzymam się jakiejś trójki dość szybkich wyjadaczy. Zerkając na mapę stwierdzam, że początek wybrali ten sam. Dobieg na pierwszy punkt z małym potknięciem i już wspomnianej trójki nie widzę. Zaczyna się samotna walka. Taką lubię, bo nic nie rozprasza i muszę sam myśleć. Docieram do kolejnego punktu przed moimi rywalami, których wcześniej zgubiłem. Oni przybiegają z zupełnie innej strony niż ja. Dziwne.
Na trzeci punkt biegnę wygodną drogą. Spokojnie i delikatnym truchtem. Nagle za mną pojawia się silne światło. Od razu myślę, że to inni zawodnicy i przyspieszam, aby ich zgubić. Nie dam się wykorzystać jako osioł do nawigacji. Daje ile wlezie, i niestety samochód, który jechał za mną, mnie dogania. Wkurzony na siebie zwalniam do marszu. Bardzo szybko wychodzę na większą drogę, gdzie spotykam rzesze zawodników. Sami startujący na 100 km, którzy mają ten sam punkt co ja. Z jednym z nich wspinam się po zboczu w stronę punktu. Niestety mijamy ten punkt i dopiero po paru minutach wracamy w dobre miejsce. Ta chwila wspólnych poszukiwań przeradza się we współpracę na nadchodzące kilometry. Myślę, że świadomość nie bycia rywalem dopomogła nam w decyzji kontynuowania biegu wspólnie. Przez kolejne cztery punkty kontrolne poruszaliśmy się wspólnie. Niestety szkoda, że nie zapamiętałem imienia mojego nocnego kolegi.
Współpraca układała się pomyślnie, bo ja mogłem decydować. Wspólne kłócenie się o dobry kierunek jest destrukcyjne. W tym przypadku wszystkie decyzje podjąłem słusznie i ani razu nie błądziliśmy. Jedyne utrudnienia jakie napotkałem to brak wody. Wyczułem, że za chwilę skończy mi się woda i dlatego na czwartym z kolei puncie, chciałem uzupełnić camelbak. Niestety pomimo oznaczeń na tym punkcie i następnym nie było wody. Zmartwiłem się, że blisko 10 km muszę jeszcze biec bez wody.
Zaraz po rozstaniu ze znajomym lekko przyspieszyłem, bo teren był jak na ten rejon dość płaski. Nawet wyczuwałem lekki spadek. Miałem pilnować skrętu za 500 metrów a rozpędzony pobiegłem kilometr dalej. Spotkałem dużą grupę biegaczy i dowiedziałem się, że już biegnę brzegiem jeziora, przy którym jest mój ósmy punkt. Czasami trzeba mieć szczęście. Takie niedopatrzenie może kosztować wiele minut straty. Od tego miejsca raczej szybko i sprawnie dobiegłem do punktu odżywczego, po drodze zbierając jeszcze dwa punkty. Dokładnie o trzeciej nad ranem miałem zdobytych 10 punktów i pozostało mi jeszcze 6. Zwycięzca trasy był już na powrocie a dwóch rywali którzy dogonili mnie dwa punkty wcześniej mieli stratę już blisko godzinę. To był dobry moment. Czułem, że mogę powalczyć o podium.
Myślę, że się rozproszyłem tymi marzeniami i zacząłem popełniać różne błędy, które zsumowały się do dużej straty wobec prowadzących.
Na owym punkcie odżywczym zabawiłem prawie 10 minut, uzupełniając wodę w pojemniku i brzuchu. Zmieniłem skarpety i już miałem wybiegać, gdy zobaczyłem przepięknego kociaka, który przypałętał się do obsługi tej strefy. Cały czarny i do tego mega ufny i chętny do głaskania. Obsługa odkryła też jego zamiłowanie do przybijania żółwika głową. Robił to bez końca z każdym. Wystarczyło ukucnąć i wystawić pięść jak do żółwika. Kot natychmiast pochylał się i z pełną prędkością uderzał w wystawioną pięść swoją główką. Jak nie można się było na niego zagapić?
Od tego miejsca zaczął się powrót do bazy. Wszystkie punkty zbliżały mnie do mety. Zbliżały też do kolejnych błędów. Pierwszy to skręcenie w przecinkę wcześniej o 200 metrów, pomimo wyraźnie wracających z dobrego kierunku innych biegaczy. Drobna pomyłka ale 20 minut w plecy. Przedzieranie się w nocy aby dotrzeć do drogi to setki ukłuć i podrapań od jeżyn. Na szczęście jeszcze na sucho.
Dwunasty z kolei punkt znalazłem dość dobrze mimo niepewności w nawigacji. Nic mi się nie zgadzało. Nie te drogi, brak przecinek i ani jednego mostku lub strumyczka. Dogoniłem jakiś dwóch biegaczy, którzy już tylko szybko maszerowali. Minąłem ich i pobiegłem za wcześnie w lewo. Wiedziałem o tym ale na mapie było pole i linia elektryczna więc zignorowałem problem. Pojawiły się bagna a ja jak ten osioł nie zamierzałem wracać. Skakałem z kępy na kępę aż do skąpania się prawie po kolana. Wtedy postanowiłem zmienić lekko kierunek. Po lewej miałem za płotem pole. Płot lichutki taki, siatka druciana z dużymi oczkami i w dużej odległości od siebie drewniane słupki. Wspiąłem się po siatce blisko słupka. Wszystko się trzęsło i ruszało. Kiedy byłem na samej górze płot postanowił się zawalić. Runąłem ze sporym fragmentem siatki i słupków wprost na pole. Dobrze, że nie było błota. Pole okazało się nadal złym rozwiązaniem. Mokre buty, które zamoczyłem w bagnie z ogromną mlaskliwością zbierały mokrą ziemię. Czułem się jak w betonowych butach. Każdy krok był trudny.
Asfalt, jako super wycieraczkę, przywitałem z radością. Wytrzepałem buty i pobiegłem dalej, aby dogonić osoby, które już wcześniej wyprzedzałem. Trzynasty punkt pomimo pechowej numeracji był łatwizną i do tego na prawdziwych bagnach. Przebiłem się do kolejnego asfaltu i spędziłem na nim całe 100 metrów. Obrałem kierunek przez pole w stronę rzeczki i lepszej drogi. W tym miejscu mogłem liczyć kroki, bo straciłem rachubę jaki dystans pokonałem. Na skrzyżowaniu spotkałem zawodnika trasy mieszanej i dałem się przekonać, że nie wiem gdzie jesteśmy. Wiedziałem a mimo wszystko dałem się poprowadzić w maliny. To jeszcze była ciemna noc, a jak wróciliśmy zrezygnowani na miejsce naszego spotkania, rozwidniało się. Błądzenie 2 godziny odebrało mi szansę na pierwszą piątkę. To dziwna jak wiele dróg i ścieżek pasuje do mapy pomimo wielokilometrowego oddalenia. Chyba, że to tylko umysł płata nam figla i urzeczywistnia nasze marzenia.
Ostatnie trzy punkty to już formalność. Jasno, wszystko widać i droga wygodna. Na ostatnim punkcie niestety musiałem coś wykombinować. Wybrałem wariant przedzierania się na południe w stronę drogi do miejscowości Bożepole Wielkie. Napotkałem znowu podobny płot. Wiedziałem, że sprawa jest krucha i ostrożnie dostałem się na samą górę. Przełożyłem jedną nogę a potem drugą. Nic się nie stało więc radośnie rozpocząłem zejście. Oczywiście poślizgnąłem się i spadłem po drugiej stronie płotu… ale nie do końca spadłem. Zawisłem głową w dół z zaczepioną jedną nogą o siatkę. Zmęczone mięśnie nie pozwalały mi na wykonanie choćby brzuszka aby się odczepić. Miotałem się rozpaczliwie ze świadomością, że głupio kończyć na płocie przy ostatnim punkcie. Nie chciałem też czekać na zdjęcie przez życzliwego. W chwili gdy przestałem się ruszać, zawiedziony, noga się odczepiła i runąłem głową w dół. Pozostało tylko dobiec do mety. To był najszybszy fragment.
Spędziłem na nogach ponad 11 godzin , pokonując blisko 60 km. Miejsce 7 na 58 startujących ucieszyło mnie niezmiernie, bo zdążyłem na start córki, która wybiegała na swoją trasę po dziewiątej.
kwiecień
Harpagan 57 – Miastko 12-13 kwietnia 2019
Jechałem na zawody z myślą poprawienia wyniku z poprzedniej edycji. Wyglądało na to, że skoro
z edycji na edycję jest coraz lepiej, to tym razem będzie już bliżej podium. Plan minimum to być
w pierwszej dziesiątce, skoro ostatnio skończyłem na 11 pozycji.
Pierwsze spojrzenia na prognozę pogody w przeddzień i małe zdziwienie – będzie kilka stopni poniżej zera. Na szczęście bez opadów i bez silnych wiatrów. Dla mnie taka aura jest idealna, bo świetnie znoszę niską temperaturę.
Wyruszyliśmy około południa w piątek, we trójkę (oprócz mnie jeszcze Maja i Olga), pełni zapału
i radości z nadchodzącego wyzwania. Każdy miał swój cel. Maja i Olga chciały zdobyć wszystkie punkty na trasie pieszej 25 km (TP25) a ja na trasie mieszanej 150 km (TM150). Mój start był przewidziany na 22.00 a dziewczyny startowały dopiero w sobotę rano. Dojechaliśmy do Miastka na 18.00 i mieliśmy jeszcze wybór miejsca parkingowego i noclegowego na sali gimnastycznej. Lubię być trochę wcześniej, aby nie stresować się podczas przygotowań do startu. Zawsze jest jeszcze chwila na odrobinę odpoczynku a nawet snu.
Tuż przed 22.00 wyszedłem na zewnątrz poczuć ziąb i rzeczywiście było mroźnie. Większość osób przytupywała i próbowała się rozgrzać. Stres, zimno i niespokojne drgawki. Ciężko je opanować więc tupałem i skakałem bez końca. Dopiero pięć minut przed startem, jak dostałem mapę, napięcie odeszło. Mogłem się skupić na planowaniu. Sytuacja idealna, jak dla mnie, po raz pierwszy w etapie pieszym obowiązywał scorelauf. Tu wyjaśniam, że oznacza to dowolną kolejność zdobywania punktów kontrolnych. Oznacza to również, że tempo początkowe jest mniej zawrotne. Wybrałem wariant poruszania się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jak się potem okazało, wybór podobny dokonało wielu zawodników.
Start zaskoczył wszystkich. Wszyscy rozbiegli się dość spokojnie w różnych kierunkach. Bez większych problemów odnalazłem drogę na pierwszy punkt. Przede mną biegli znajomi z rajdów (Artur i Maciej). Po krótkiej wymianie zdań ustaliliśmy, że wybraliśmy ten sam wariant. Dołączyli się też moi znajomi żołnierze (Krzysiek, Mariusz i Tomek), z którymi startowałem w poprzedniej edycji. Tempo powoli wzrosło do prawie 5 minut na kilometr. Punkt pierwszy (PK1) padł po 25 minutach od startu, a po kolejnych 27 minutach punkt następny (PK7). Od tego punktu biegłem już tylko z żołnierzami, bo pozostali wybrali inny dobieg na punkt PK4. Dotarliśmy do niego na 15 minut przed północą i podczas zbiegu spotkaliśmy znajomych, którzy nadbiegli od południa. Zyskaliśmy drobną przewagę i byliśmy niedaleko za liderami. Czwarty z kolei punkt (PK9) minęliśmy 00:10 i tam chwilę musieliśmy poświęcić na przepakowanie jednego z plecaków. Podczas upadku w gęstym lesie Tomek rozdarł sobie plecak o jakąś gałąź. Dobrze, że to w porę zauważył. Od tego punktu mieliśmy długi, ponad pięciokilometrowy, przebieg z łatwą orientacją. To rozluźnienie zaowocowało pierwszym poważnym błędem. Punkt nr 6 znajdował się po wschodniej stronie, a my w pewnej chwili zorientowaliśmy się, że jesteśmy po dokładnie przeciwnej stronie. Obieg tego jeziora to była strata 40 minut. Nasz zysk, dwudziestu minut nad zespołem Artura i Maćka, przerodził się w takąż właśnie stratę. Nie odrobiliśmy tej straty przez następne dwa punkty (PK8 i PK2). Orientacja była za łatwa na błędy przeciwników. Szkoda. Musieliśmy teraz bardziej przyspieszyć. Biegliśmy ponad 6 km w tempie 5’30” na każdy kilometr. Na liczniku mieliśmy już ponad 38 przebiegniętych kilometrów. Nie wiem skąd znalazłem siłę na takie tempo w tym momencie…
Punkt nr 5 znaleźliśmy dość późno, bo o 4:48. Zmęczenie było czuć już w każdym fragmencie ciała. Nogi jak z betonu i ból kręgosłupa. Trochę szliśmy a trochę podbiegaliśmy. Ogarniało nas powoli zniechęcenie i obawa, że nie zdążymy dotrzeć na półmetek przed siódmą. Nawigacja między PK5 a PK3 była bardzo trudna i nic się nie chciało zgadzać. Dopiero po szóstej złapaliśmy ten przedostatni punkt trasy pieszej. Udało nam się nadrobić trochę straty do ekip przed nami. Postanowiliśmy częściej biec i maszerowaliśmy tylko przy bardziej stromych wzniesieniach. Godzina 7:10 i mamy ostatni punkt. Dobieg do mety po asfalcie wspominam jako bardzo bolesny. Zero amortyzacji i strasznie bolące stopy. Już nawet plecy tak nie przeszkadzały. Wpadliśmy na linię zmian piętnaści minut przed ósmą. Byliśmy szóstym zespołem z kompletem punktów. Różnica czasu, względem lidera, wynosiła wtedy mniej niż 45 minut. Wszystko się mogło jeszcze wydarzyć.
Wszedłem do bazy pełen zapału i przy stołach dostrzegłem córkę ze znajomymi. Ze wzruszenia nie mogłem nic powiedzieć. W takich chwilach, jak widzę bliskich, chce mi się po prostu płakać. Nie chciałem się rozklejać przy wszystkich. Poszedłem się przebrać i coś zjeść. Długo mi to zajęło, bo blisko 50 minut. Strasznie długo… Chyba miałem duży kryzys i zmęczenie mnie wtedy dopadło.
Rower rozpoczęliśmy dopiero po ósmej, raczej dość raźnie i z myślą, że ukończymy całą trasę. Ruszyliśmy na południe i w dwadzieścia minut mieliśmy pierwszy punt rowerowy. Wróżyło to dobrze na dalszą część wyścigu. Jedynym utrudnieniem była pogoda. Mimo braku opadów chłód był przenikliwy. Silny wiatr zabierał nam resztki sił. Kilka odcinków otwartym terenem było pod wiatr. Dało nam to w kość. Kolejne dwa punkty (PK21 i PK13) zdobyliśmy w czterdziestominutowych odstępach. Dojazd do punktu nr 19 to było kilkanaście kilometrów w ostrym wietrze i to prosto w twarz. Tempo spadało nawet do 12 km/h. Nie trafiliśmy w punkt idealnie, ale na szczęście liczny tłum, szukających tego samego co my, sporo nam ułatwił. Zmęczenie i zmarznięcie nakłoniło moich dwóch towarzyszy (Krzyśka i Tomka) do podjęcia decyzji o wycofaniu się z rajdu. Pozostaliśmy tylko ja i Mariusz. Pędzeni dopingiem ruszyliśmy dalej. Wybrałem wariant trochę krótszy niż pierwotnie, ale bardziej trudny. Okazało się, że trochę tym zyskaliśmy. Niestety punkt nr 12 okazał się niezłym problemem i naszym największym błędem nawigacyjnym. Szukaliśmy go kilkanaście minut wspólnie a potem się rozdzieliliśmy, aby poszerzyć obszar poszukiwań. Mariusz poprosił mnie, abym na pewno na niego poczekał, bo on nie miał mapy. Mieliśmy się spotkać przy paśniku. Z mojego rekonesansu wróciłem bez punktu i Mariusza jeszcze przy paśniku nie było. Trochę nawoływałem i czekałem. Zjawili się następni rowerzyści i wspólnymi siłami odkryliśmy punkt dość niedaleko paśnika. Co za ironia… Po 40 minutach czekania na Mariusza postanowiłem ruszyć dalej. Okazało się potem, że znalazł on punkt 30 minut przede mną. To już podwójna ironia…
Od tego punktu ruszyłem wraz z innym rajdowcem w stronę punktu nr 20. Widać było, że nie dam rady jechać w jego tempie. Było to ponad moje siły. Grzesiek cierpliwie czekał w wielu miejscach, ale widziałem, że nie do końca mu to pasuje. Wielkie dzięki mu za to. Dotarliśmy do tegoż punktu po 14:00 i ostatecznie postanowiliśmy się rozdzielić. Ja wracałem do bazy a on chciał jeszcze coś zdobyć. Miał mało punktów z części biegowej więc miał ochotę trochę nadrobić na rowerze. Byłem już psychicznie i fizycznie wyczerpany. Przejechanie 18 kilometrów do mety zajęło mi prawie 1,5 godziny. Trochę walczyłem z myślami, że może jeszcze jeden punkt i dopiero do mety… To były trudne decyzje. Po 16 godzinach i 41 minutach skończyłem mojego własnego harpagana. Mimo braku 6 z 22 punktów kontrolnych skończyłem na miejscu 10. Tytułu nie zdobyłem, ale plan minimum zrealizowałem. To był trudny rajd.
Podsumowując, KS Bednarska była reprezentowana przez trzy osoby. Olga i Maja zajęły 257 i 258 miejsce na trasie pieszej (25 km) na 308 startujących zawodniczek i zawodników. Mój wynik dał mi 10 miejsce z 39 startujących na trasie pieszo-rowerowej (150 km). Mam nadzieję, że w następnej edycji będzie nas więcej…
marzec
W najbliższy piątek 29 marca i niedzielę 31 marca jestem na zawodach w Złotowie. Ścianki wobec tego nie będzie…Buuu…